Dziewczyny z MM stwierdziły, że mam to wrzucić :D Przed wami opowiadanie OBYCZAJOWE autorstwa Kitty :D Oczywiście nie obrażę się, jak nie chce wam się czytać. Po prostu wstawiam, bo jestem z niego DUMNA :) Dlaczego? Otóż zajęłam nim pierwsze miejsce w konkursie ogólnopolskim :) W jakim? To na końcu posta, bo ma długą nazwę :P Teraz zapraszam do lektury tych, którzy mają ochotę - ogółem jest to nowa, współczesna wersja opowiadania Antek B. Prusa :) Miałam 16 lat, gdy napisałam poniższe opowiadanie :)
Całą moją historię należy zacząć od tego pamiętnego dnia, gdy wybłagałem mamę, aby zabrała mnie na dni Lipska. Mieszkaliśmy w pobliskiej wiosce, a ona musiała akurat coś załatwić w mieście. Samemu nie wolno mi było jeździć rowerem przez las dziurkowski, bo to jednak siedem kilometrów, a jeszcze dojazd na stadion w taki dzień to prawdziwe wyzwanie, bo wszędzie jeździ mnóstwo samochodów. Osobiście nie posiadaliśmy nawet Malucha, czy jak kto woli – Fiata 126p. W Dziurkowie uchodziliśmy za najuboższą rodzinę. Sprawy wcale nie ułatwiał fakt, że ojciec pił, a czasami kiedy wracał do domu, nawet nas bił – mnie i moją dwudziestoletnią siostrę, pracującą jako nauczycielka. Rodzinę utrzymywały głównie ona i matka. Czasami mnie udało się pomóc jakiemuś sąsiadowi, za co zapłacił, znając sytuację, ale jedenastolatek wiele nie może.
Weszliśmy na teren stadionu, choć z rowerami u boku nie należało to do najprostszych rzeczy. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do trybun stały stoiska z zabawkami, watą cukrową, a na otwartej przestrzeni ciut dalej rozstawiono wiele atrakcji dla dzieci, jak na przykład dmuchany zamek. Stanęliśmy z mamą przy krawędzi górki, pod którą znajdowało się boisko. W tej chwili na środku postawiono wielką scenę, a wokół biegały beztrosko pięcio- i sześciolatki.
W pewnej chwili na scenę wszedł zespół. Oczywiście, na muzyce średnio się znałem. Dostałem kiedyś od kolegi MP3 na urodziny, ale tylko z piosenkami jazzowymi, a te niezbyt przypadły mi od gustu. Nie wiedziałem, jaki to rodzaj muzyki, ale gdy tylko rozbrzmiała gitara, już wiedziałem, że to moja ulubiona. Wiedziałem, że jutro w szkole muszę zapytać Krzyśka, kto grał na dniach Lipska o… tak około dwudziestej, bo zegarek miała jedynie mama, a drugi znajdywał się w salonie na ścianie, więc nie miałem pojęcia, która godzina.
Na drugi dzień w szkole wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy, jednak niekoniecznie wszystkie były miłe. Dzieciaki w szkole ogółem nic do mnie nie miały, kumplowałem się nawet z takimi trzema chłopakami. Nikt nie mówił nic na temat moich ciuchów, które mama szyła sama albo kupowała w lumpeksie ani też nie dokuczali mi z powodu tego, że trochę gorzej się uczyłem, ale na trójki wystarczyło. Prawie nikt, ponieważ w szkole mieliśmy taką bandę, która dręczyła wszystkich, a w szczególności mnie. Czasami mieli cykora, że moja siostra pójdzie z tym do dyrektora, bo w końcu uczyła tutaj, ale kiedy jej nie było w pobliżu – robili, co im się żywnie podobało.
Na pierwszej lekcji rozmawiałem z Krzyśkiem półszeptem, nie słuchając zbytnio polonistki. To dopiero czwarta klasa, miałem jeszcze czas, aby zmądrzeć. Tylko na lekcjach siostry, czyli na przyrodzie, się pilnowałem. Na polskim, matematyce, technice czy religii nauczyciele jedynie załamywali ręce. Krzysiek nie pamiętał, kto występował, ale powiedział mi inną ciekawą rzecz – u nas w szkole istniał zespół muzyczny i akurat brakowało im gitarzysty. Postanowiłem dopytać panią od muzyki, ponieważ kto inny by się ty interesował?
Poszedłem do niej zaraz po polskim.
- Dzień dobry. Proszę pani, słyszałem, że zespół poszukuje gitarzysty. Czy może mógłbym spróbować? – zapytałem. Znałem w końcu nuty, wiedziałem co oznaczają „te dziwne znaczki” na pięciolinii. Jedynie musiałby mi ktoś pokazać, jak to grać na gitarze.
- A to nie jest głupi kawał? Bo jak tak to od razu mówię „wynocha” – stwierdziła jak zwykle podenerwowana profesorka.
- Nie, to nie jest żart. Tylko ja nie mam własnej gitary – stwierdziłem z typowym dla takich chwil zażenowaniem, że znów czegoś nie mam, znów jestem gorszy.
- O to się nie martw, dam ci gitarę, bo szkoła to zapewnia, ale… - spojrzała na mnie dziwnie, jakby nie do końca była przekonana. – Umiesz grać?
- Znam nuty, a jeśli mogę wziąć gitarę do domu, to już za tydzień będę umiał grać dowolną piosenkę – zapewniałem. Bardzo zależało mi na tym, aby dostać się do zespołu i grać na gitarze, bo to, co usłyszałem wczoraj było tak niesamowite.
- No dobrze, dziś będę przejeżdżała obok twojego domu, przywiozę gitarę, bo aktualnie jest u mnie w domu. Masz tydzień, aby nauczyć się jakiejkolwiek piosenki z naszej książki, a jeśli nie z niej, to zapytaj Sylwię z szóstej klasy o nuty, bo to perkusistka.
To wydarzenie zaliczyłem jak najbardziej do szczęśliwych, ale dwa kolejne już niekoniecznie.
Plotka, że chcę wstąpić do zespołu, dość szybko rozeszła się po szkole. Na przerwie zaczepił mnie jeden z chłopaków z bandy. Z początku nie zwracałem uwagi na jego zaczepki, co poskutkowało jedynie tym, że pchnął mnie na parapet. Uderzyłem o niego plecami, czując przy tym okropny ból. Zagryzłem zęby, aby się nie rozpłakać.
- Czego chcesz? – zapytałem bardzo zdenerwowany.
Nigdy nie miał żadnego powodu, aby mi dokuczać. Nic nigdy go nie usprawiedliwiało. Ten łobuz wcale nie zawracał sobie głowy regulaminem i mało go obchodziły konsekwencje, jakie niosły prawie wszystkie jego działania. Dręczył, bo lubił.
- Nie wolno mnie ignorować – powiedział tym swoim niskim, pyskatym głosem. – Ty siebie wyobrażasz na miejscu gitarzysty, łachmaniarzu? Ty w życiu nie widziałeś gitary, łamago! – stwierdził, używając przy tym typowych dla niego przezwisk oraz robiąc przy tym minę półgłupka, którym w sumie chyba był.
Miałem już szczerze dość tego ciągłego poniżania, ale nie mogłem się postawić dwa razy większemu szóstoklasiście, chociaż nietrudno być dwa razy większym ode mnie, bo czasami w domu nie starczy na dość jedzenia i chodzimy głodni i wychudzeni, jednak wolałem nie ryzykować życia w bójce z tym dryblasem.
Nie odpowiedziałem nic na jego chamską zaczepkę. Poszedłem grzecznie na lekcję, myśląc, że dziś gorzej już nie będzie i nic złego mnie nie spotka.
Kiedy wróciłem do domu, okazało się, że bardzo się myliłem. Zastałem w nim tylko pijanego jak zwykle ojca. Wodził po pokoju prawie martwym i dziwnie obłąkanym spojrzeniem, po czym rozpoznałem, że to niezbyt dobra pora na przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu. Zanim jednak zdążyłem zrobić cokolwiek – dostrzegł mnie. Przechylił głowę w prawo i lewo, jakby upewniając się, że to nie jest żadna fatamorgana, bo czasem je miewał, kiedy zbytnio „uraczył się zacnym trunkiem”. Podniósł się ze stołka, na którym spokojnie do tej pory siedział, przewracając butelki wokół, po czym zachwiał się i podszedł do mnie koślawym krokiem. Jego „perfumy” wyczuwalne były w całym domu, ale w tej chwili to on stanowił źródło najintensywniejszej woni, co wcale dobrze nie wróżyło. Oczywiście zaczął dość agresywnie. Chwycił mnie za ramiona i mocno potrząsnął kilka razy, mówiąc coś niezrozumiale. Po chwili przestał, wciskając mi w dłoń trochę pieniędzy. Już wiedziałem, o co mu chodziło. Czasami ojciec nie był w stanie pójść pod sklep, więc wysyłał mnie bądź Lucynę. Mama pozwalała na to, uprzedziła nawet sprzedawczynię w pobliskim sklepie, że może mi sprzedawać alkohol, bo inaczej ojciec nas pozabija w szale. Dziś jednak nie miałem siły nigdzie iść; już do domu ledwo doszedłem przez tego dryblasa, który pchnął mnie na parapet i plecy do tej pory dawały o sobie znać.
- Dziś nie – mówiłem do niego jak do małego dziecka, aby na pewno wszystko zrozumiał. – Dziś nie mogę.
Ten dziwny, martwy i obłąkany wyraz jego twarzy przerodził się w furię. Uderzył mnie w twarz, po czym zamachnął się znów, ale – choć lekko oszołomiony – zdołałem zrobić unik i uciec do pokoju z pieniędzmi, które oddam mamie. Tutaj byłem bezpieczny, bo ojciec nie miał teraz na tyle siły, aby wyważyć zamknięte na dwa zamki drzwi.
*
Pani od muzyki była zadowolona z mojej gry. Dała mi wczoraj nuty, abym nauczył się grać odpowiednią piosenkę. Mama wyklinała mnie jak ojca, ponieważ cały ten tydzień nie robiłem nic innego poza siedzeniem w pokoju i ćwiczeniem gry, ignorując nawet jej błagania. Zbytnio skupiłem się na moich marzeniach i to one stały na pierwszym miejscu, poza nimi nie istniało po prostu nic innego. To znaczy… To, co graliśmy w szkole nie równało się z pięknymi dźwiękami, jakie słyszałem na dniach Lipska, ale jednak grałem na gitarze. Na prawdziwej gitarze! Nie mogłem w to uwierzyć, a mimo wszystko, choćbym szczypał się co trzy sekundy dla upewnienia – trzymałem ją w dłoniach, opierałem jej pudło rezonansowe na udzie, muskałem palcami struny.
Dzisiejszego dnia nasz zespół miał próbę. Na sali byli już wszyscy oprócz perkusistki. W sumie w szkole mijałem tych ludzi, ale nigdy nie wiedziałem, że kiedyś będę z nimi robił coś, co nas połączy. Pani profesor zapoznała mnie już z nieco przysadzistą, ale za to miłą wokalistką Julą oraz dobrze zbudowanym i lubiącym dobre żarty i śmiech pianistą Rafałem. Czekaliśmy już jedynie na liderkę zespołu – Sylwię.
W końcu, po jakimś kwadransie dość ciekawej rozmowy na temat jazdy na rowerze, drzwi sali gimnastycznej otworzyły się i stanął w nich… Anioł. Tylko tak mogłem opisać tę boską postać, która miała być naszą liderką. Długie blond włosy opadały na smukłe ramiona i zakrywały całe łopatki, a niektóre pasma z przodu położyły się na idealnych piersiach. Perkusistka posiadała z pewnością tak zwaną talię osy, bo choć nigdy wcześniej takowej nie widziałem, to coś podpowiadało mi, że to właśnie to. I kiedy moje oczy skupiły się znów na twarzy dziewczyny, dostrzegłem duże, malinowe usta. Nad nimi zgrabny, malutki nosek, a powyżej dwa szmaragdy, które od czasu do czasu przykrywała kaskada czarnych rzęs.
- Jestem Syśka, a ty? – powiedziała, uśmiechając się i wyciągając w moją stronę rękę na powitanie.
- Antek – odpowiedziałem, idealnie tuszując chwilowy brak oddechu, po czym uścisnąłem dłoń dziewczyny.
- Przepraszam panią bardzo za spóźnienie, ale dyrektor mnie zatrzymał, wypytując, czy udało nam się już znaleźć odpowiednią osobę na puste miejsce. Jak mniemam, jest nią właśnie Antek, prawda? – cały czas mówiła z takim uśmiechem, że aż wydawał mi się chwilami sztuczny, ale przecież anioły nie kłamią.
- Oczywiście. Oto nasz nowy gitarzysta. Antku, może pokażesz reszcie, co potrafisz? W końcu to nie lada wyczyn nauczyć się w tydzień tak trudnej piosenki - powtórzyła po raz kolejny nauczycielka. Od wczorajszego ranka, gdy dla niej zagrałem, usłyszałem to już przynajmniej pięć razy. Ale czy to naprawdę aż taki wyczyn nauczyć się w tydzień idealnie grać znalezioną w podręczniku od muzyki piosenkę „Skrzydlate ręce”? Może tak się tym zachwycała, ponieważ ja nigdy wcześniej nie trzymałem w rękach gitary. Dla mnie nie stanowiło to żadnego wyczynu, bo to łatwizna.
Usiadłem na krzesełku, oparłem nogi pewnie na ziemi, ułożyłem gitarę i zacząłem grać. Po tym występie spojrzałem na Sylwię. Uśmiechała się tak słodko… Poczułem się tak, jakbym właśnie zjadł tabliczkę czekolady, a to zdarzało się bardzo rzadko. Jednak przepełniło mnie takie szczęście, że akurat jej się to podoba.
- To jest cool – stwierdził Rafał, klepiąc mnie po plecach.
- Widzicie, jaki utalentowany. Po prostu dziecko gitary – zachwycała się nauczycielka, a ja jej nie słuchałem, tylko patrzyłem na boski uśmiech Sylwii. Jak można zesłać takiego anioła na tą okropną ziemię?!
*
- Mógłbyś coś w końcu zrobić pożytecznego! A nie, zamykasz się tylko w tym pokoju i grasz! Karolina i ja nie będziemy harowały jeszcze na ciebie! Zamieniasz się w ojca! – krzyczała matka.
Średnio mnie to interesowało. Ja dążyłem wbrew wszystkiemu do spełniania marzeń, a miałem ostatnio wrażenie, że wszystko poza zespołem było przeciw. Nauczycielki uparły się na sprawdziany, jak nigdy. Koledzy zajmowali się nauką i nawet niezbyt miałem, z kim porozmawiać; jedynie z Rafałem, który podchodził do mnie czasami nawet na przerwach. Dyrektor naglił nas, ponieważ przed ostatecznym występem, chciał, abyśmy zagrali tylko dla niego. Okazało się, że ten koncert edukacyjny ma być bardzo ważny dla życia naszej szkoły, gdyż miał się na nim pojawić wójt Solca nad Wisłą. Sylwia bardzo się tym przejmowała.
- Przecież na pewno coś pójdzie nie tak. Albo instrumenty nagle się popsują, albo recytatorzy się pomylą. To będzie masakra! – rozpaczała cały czas liderka, załamując ręce. W końcu odpowiedzialność za cały koncert spoczywała na niej.
- Nic się nie stanie, zobaczysz – uśmiechnąłem się do niej łagodnie. – Jesteś super liderką i wszystko, co zrobimy będzie świetne. Tylko musisz w to wierzyć – powiedziałem, a ona tylko odwzajemniła uśmiech.
- Dzięki – rzekła, po czym pocałowała mnie delikatnie w policzek i odeszła w stronę łazienki dla dziewczyn z lekkim rumieńcem.
Zrobiło mi się tak gorąco, jakby było co najmniej pięćdziesiąt stopni. Na policzku nadal czułem jej rozgrzane usta. Nie mogłem uwierzyć, że to zrobiła. Pocałował mnie anioł…
- Hej, kochasiu, pobudka – rozbawiony głos Rafała sprowadził mnie na ziemię.
- O… hej – odpowiedziałem lekko zdekoncentrowany.
- Widzę, że nasza Sylwia przypadła ci do gustu, a ty chyba jej – stwierdził z zadziornym uśmieszkiem pianista. – Ale mniejsza o tej płci pięknej, bo się za dużo wyda, jak usłyszą jakieś plotkary. Wiesz, że za dwa miesiące w Solcu będzie otwarta impreza, na której wystąpi dość popularny gitarzysta z Warszawy, ten co na dniach Lipska wspierał jakiś zespół? Idziemy, nie? – zapytał chłopak, puszczając mi perskie oko.
- Jasne! – oczy zaraz mi rozbłysły.
Niby dobrze czułem się w zespole szkolnym, ale to nie było to, co usłyszałem wtedy, na dniach Lipska. To nie równało się z tamtą muzyką, ale zawsze lepsze coś, co ma z tym choć trochę związek niż zupełne nic. Ta otwarta impreza była szansą, jakiej nie mogłem puścić wolno. Cały mój umysł wiedział, że muszę ją wykorzystać, bo inaczej myśl, że zmarnowałem taką okazję – nie przestanie mnie dręczyć.
Kątem oka zobaczyłem, jak otwierają się drzwi do damskiej łazienki. Oczywiście, wyszła z niej Sylwia, ponieważ nikogo o tej godzinie nie było już w szkole. Nasze próby odbywały się około godziny siedemnastej.
Jula sprzeczała się o coś z nauczycielką, nie wiedzieliśmy, jaki był powód. Jednak nie wyglądało to zbyt ciekawie. Na twarzy profesorki pojawił się gniew, a to nie wróżyło niczego dobrego.
- Wiesz może, co jest nie tak? – zapytałem Sylwii. Wydawała się doskonale znać odpowiedź na to pytanie. Spojrzała na mnie niepewnie, potem na Rafała i znów na mnie.
- Ojciec Julki to wójt. Jest w zespole tylko dlatego, że jej tatuś funduje sprzęt. Za dobrze jej ta gra w końcu nie wychodzi od początku – Rafał przytaknął, potwierdzając słowa koleżanki. – No i kłócą się, bo pani stwierdziła, że odpuścimy sobie solówkę Julki. Wszyscy wiemy z jakiego powodu…
No fakt, Jula za dobrze nie grała. Czasami wręcz tragicznie. Psuło to często naszą pracę, ale nikt nic nie mówił. Myślałem, że to z powodu żalu, jakiegoś współczucia, a teraz okazuje się, że to w ogóle inna bajka. Wszystko idzie o władzę. Po spojrzeniach reszty wywnioskowałem, że było coś jeszcze, o czym ja nie wiedziałem… W sumie to nigdy Sylwia i Jula nie odnosiły się do siebie przyjaźnie… Ale czy to miało związek z tym?
Zbyt zaciekawiła mnie ta kłótnia. Postanowiłem podejść bliżej, aby cokolwiek usłyszeć. Rozmówczynie stały akurat przy instrumentach, więc zbliżyłem się pod pretekstem zobaczenia, czy z moją gitarą wszystko w porządku. Nie zauważyły mnie nawet.
- …nie miało być! – pyskowała Jula, mierząc nauczycielkę morderczym wzrokiem.
- W umowie z twoim ojcem należysz do zespołu, nie nim kierujesz. Kieruję nim ja. I tylko ja mam prawo decydować, jak będzie wyglądało przedstawienie – kobieta mówiła cicho, jednak robiła to w taki sposób, że aż przeszedł mnie dreszcz.
- On będzie na występie i ma usłyszeć moją solówkę! Jestem jedyną nadzieją tego zespołu! Nie możesz… - dziewczyna prawie krzyczała.
- Moja droga, nie jesteśmy na „ty”. Owszem mogę – w tej chwili nauczycielka dojrzała mnie. Szybko spuściłem głowę, udając, że sprawdzam naciągnięcie strun. – Twoją solówkę postanowiłam zamienić na solo Antka, ponieważ gra o stokroć lepiej od ciebie.
Już wiedziałem, że pomimo tego zaszczytu, mam ogromne kłopoty. Jula spojrzała na mnie, jak na małego robaczka, którego chce zgnieść. Rozumiałem jednak, dlaczego pani od muzyki wpadł ten pomysł do głowy i mimo wszystko cieszyłem się, że będę mógł już na pierwszym występie zagrać solówkę.
*
Nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Wreszcie mogłem pokazać innym uczniom, że jestem coś wart. Wójt dziwnie patrzył na mnie i panią od muzyki. Nie podobało mi się to wcale, ale starałem się skupić na gitarze. Liczyła się tylko ona, nie istniało nic innego. Wczuwałem się i utożsamiałem z każdym drgnięciem nylonowych strun. Dźwięki wydobywające się z pudła rezonansowego wydawały mi się strzępami mojej duszy, która tylko tak stanowiła całość.
Owacje. Ktoś rzucił Sylwii kwiaty na scenę. Dyrektor rozmawia z wójtem. Wójt podchodzi do mnie i gratuluje solowego występu, ale chyba tylko z racji, że wypada, bo z jego oczu bije wrogość. Złość na twarzy Julii…
To wszystko przemykało mi przed oczami, kiedy wieczorem leżałem w łóżku, myśląc, jakie wspaniałe rzeczy ostatnio wydarzyły się w moim życiu. Czułem jednak również wyrzuty sumienia, bo mama tyle dla mnie zrobiła, a ja czym jej się odwdzięczałem? Niczym. Żerowałem na niej i mojej siostrze, ale nie jak ojciec. Nie, ja taki nigdy nie będę. Kiedyś im pomogę, bo kiedyś stanę się sławny i może dzięki mnie też jakiś dzieciak odkryje w sobie powołanie do tej pięknej sztuki tak, jak ja podczas dni Lipska. I wtedy będę miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić Karolinie i mamie lepszy dom, i pomogę im znaleźć lepszą pracę, albo… Albo zrobię wszystko, aby nie musiały pracować…
Ech, jak ciężko jest być dzieckiem. Jakbym był już dorosły to poszedłbym do jakiejś wytwórni i pokazał im, co potrafię…
I właśnie tego dnia napisałem swoja pierwszą piosenkę. Może to wszystko, o czym wtedy myślałem to po prostu głupie marzenia, ale gdzieś tam w środku wiedziałem, że mogę daleko zajść. Kiedy grałem, moje serce rwało do przodu niczym wolny ptak, któremu nie stawia się na drodze żadnych przeszkód, a odkładając gitarę, czułem się, jakby ktoś tego rozśpiewanego słowika zatrzasnął w klatce. Nie wiem, co skłaniało mnie do myślenia, że to jest przeznaczenie; że następny krok to sława, pieniądze.
W końcu sen wziął mnie w swoje władanie, nie miałem nic do gadania. Po prostu powieki opadły, a ja odpłynąłem w świat marzeń.
*
Następnego dnia czekały mnie jednak przykre wieści. Szkolny zespół został rozwiązany z powodu… Odejścia Juli, która zabrała cały sprzęt. Znienawidziłem ją za to. To takie nie sprawiedliwe! Nareszcie robiłem to, co chciałem, a ta dziewczyna wszystko niszczy! Sam nie miałem możliwości kupna gitary, w okolicy nie było już żadnych takich zespołów. Miałem ochotę zniszczyć wszystkich i wszystko, co stało za tą tragedią. Moja mama za to wydawała się być zadowolona z tej sytuacji. Miała nadzieję, że wreszcie coś w tym domu zrobię.
Chodziłem wszędzie tak, jakbym był tu tylko ciałem, a myślami i oczami wyobraźni widziałem siebie i gitarę. Muzyka – to ona stała się moją kochanką (o ile takie słowo przystoi jedenastolatkowi). Tęskniłem za tym uczuciem, gdy utożsamiałem się z dźwiękami instrumentu trzymanego w rękach. Wszystko, co robiłem przez te kilka tygodni, robiłem bezmyślnie, automatycznie. Nic mnie nie interesowało.
W międzyczasie ojcu się zmarło. Przynajmniej mama pozbyła się jednego pasożyta, ale ja czułem się tym drugim. Mieszkałem tutaj, jednak nie byłem obecny i niewielki miała ze mnie pożytek, choć starałem się jej pomagać. Czasem patrzyła z taką litością i współczuciem. Nie czuła się szczęśliwa, kiedy ja powoli zatracałem się w tym wszystkim i gubiłem. Wieczorami, gdy o nic mnie nie prosiła, wychodziłem z domu i włóczyłem się po wsi, budząc wszystkie psy. Cały mój świat się zawalił…
Pani od muzyki również to przeżywała, jednak u niej górowała wściekłość. Cały czas powtarzała, że tak utalentowane dzieciaki straciły właśnie szansę na rozwój i doskonalenie się. Jula przestała chodzić tutaj do szkoły, bo wszyscy patrzyli na nią, jak na zbrodniarza. W końcu każdy wiedział, że to wszystko jej sprawka.
Mijały kolejne dni, a mnie nic nie potrafiło pocieszyć. Z nudów i tęsknoty zrobiłem sobie małą, drewnianą gitarę, gdzie zamiast strun poprzyczepiałem nitki. Nie grała tak pięknie jak tamta, w ogóle nie wydawała z siebie dźwięków. Nawet jeżeli w zespole nie graliśmy tego, co usłyszałem wtedy i za czym najbardziej było mi tęskno, to jednak tworzyliśmy jakiś rodzaj muzyki. Teraz nie miałem możliwości tworzenia niczego.
Rafał często podchodził do mnie na przerwach, rozmawialiśmy, ale te rozmowy nie były już takie, jak kiedyś. Pewnego dnia zostałem zaproszony do jego domu. Oczywiście z kultury nie wypada odmówić, a i zżerała mnie ciekawość, jak mieszka mój kolega, a w sumie to już przyjaciel. Z innymi kontakt jakoś tak się urwał.
Spod szkoły odjechaliśmy rowerami z martwymi minami. Akurat tak się złożyło, że tego dnia kończyliśmy lekcje o tej samej godzinie, ale żadnemu się on nie udał. Zresztą, jak mógłby, skoro musieliśmy przesiedzieć spokojnie na sześciu lekcjach? Tortury. Nigdy nie rozumiałem, jak Karolina mogła zostać nauczycielką i spędzać w tym więzieniu więcej czasu. Jednak nie narzekałem – z tego mieliśmy pieniądze.
- Co powiesz? – zapytał Rafał, kiedy weszliśmy do jego pokoju.
Na ścianach wisiała masa plakatów, głównie jednego zespołu i na każdym było napisane „QUEEN”. Nie miałem pojęcia, jaką muzykę grają, ale wyglądali ciekawie. Ogółem pokój jak pokój – łóżko, komoda, komputer na biurku i kręcone krzesło obok, półka na płyty.
- Nieźle. Co to za zespół? – zapytałem na wstępie, ponieważ coś przykuło moją uwagę, a mianowicie gitara na kilku plakatach. Nie wyglądała, jak ta moja. Nie posiadała pudła rezonansowego oraz miała zupełnie inny kształt.
- Rockowy. Queen. Może słyszałeś o Freddiem Mercurym? A zresztą, patrz – podszedł do największego plakatu. – To jest Freddie, wokalista – pokazał na dość szczupłego mężczyznę z wąsami. – John od gitary basowej. Perkusista Roger, zresztą mój ulubieniec. I ktoś, kto tobie powinien przypaść do gustu, bo świetnie gra na gitarze elektrycznej, wspaniały Brian May – za każdym razem pokazywał na któregoś z czterech mężczyzn. Potem podszedł i włączył komputer. – Zaraz puszczę ci jego solówkę.
- Okej.
I tak znaleźliśmy z Rafałem temat do rozmów – zespół Queen. Na tym upływały nam godziny. Nareszcie jakoś odżyłem po rozpadzie zespołu. Stałem się bardziej pomocny w domu. Minął rok, a ja wciąż nie miałem dość wsłuchiwania się głównie w grę Briana. To było to, co wtedy usłyszałem – rock. Właśnie to i tylko to chciałem grać. Tylko jak?
Miałem dwanaście lat, na ile zdałaby mi się ucieczka z domu? „Bez sensu” – powtarzał głos rozsądku, jednakże miał też dobre pomysły. Dużo czasu spędzałem poza domem, zarabiając jakoś dorywczo. Matce też pomagałem, jak mogłem, abym znów nie był traktowany jak darmozjad. „Dotrwaj do szesnastki” – powtarzałem sobie w nieskończoność.
I dotrwałem. Dokładnie w szesnaste urodziny pożegnałem się z Rafałem, zakradłem do ogródka, aby ostatni raz spojrzeć na Sylwię, która nadal pozostawała dla mnie nieosiągalnym aniołem, po czym oznajmiłem mamie, że jadę do Warszawy. Miałem trochę swoich pieniędzy, fakt faktem niewiele, ale zawsze coś.
- Zwariowałeś?! - zaatakowała Karolina. – Chcesz żebyśmy zawału dostały?!
- Nie, chcę pomóc. Ustawię się w Warszawie, przeprowadzicie się do mnie… albo będę wam wysyłał pieniądze. Proszę, mamo. Bez twojej zgody nic mi się nie uda. Zobacz, jaką mam szansę. Pójdę tam do szkoły, zacznę pracować – patrzyłem na matkę. Wiedziałem, że mimo wszystko stąd ucieknę, ale szanowałem tę kobietę i jeżeli zrobiłbym coś aż tak wbrew niej – zżerałyby mnie potworne wyrzuty sumienia.
A ona patrzyła na mnie. Ten wzrok. Patrzyła, jak na małego chłopca, który prosi o zabawkę. Wahała się.
- Proszę, to jest szansa dla nas wszystkich – mówiłem, jakbym tylko chciał wyjść na chwilkę na dwór, miał zakaz. Co z tego, że sprawa była dużo poważniejsza?
- No dobrze. Kiedy? – zapytała, ale widziałem ten ból z powodu takiej decyzji. Wystarczyło spojrzeć w jej oczy, w tej chwili jakby martwe.
- Dziś, skończyłem już szkołę, więc mogę spokojnie wyjechać, a im szybciej, mamo, tym lepiej – wyjaśniłem spokojnie, choć trudno było mi o tym mówić. – Kiedy już będę miał jak, odwiedzę was, dobrze? – spytałem, ale nic nie odpowiedziała. Tylko patrzyła, a w oczach zaszkliły jej się łzy. – Mamo? – pierwsza kropelka spłynęła po policzku. Spojrzałem na Karolinę, po czym podszedłem, pocałowałem matkę i siostrę w policzek… i wyszedłem.
Szkoda mi było opuszczać dom. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale człowiek jest coś wart tylko wtedy, gdy podąża za marzeniami. Właśnie to chciałem zrobić – gonić za tym marzeniem jak szaleniec, aby je złapać, a po wszystkim, kiedy już osiągnę swój cel, odwdzięczyć się dwóm kobietom, które tyle dla mnie zrobiły. To straszne, że tyle talentów na świecie się marnuje, bo nie mają możliwości rozwoju z powodu sytuacji materialnej. Powinno się walczyć o to, aby kraj miał się kim pochwalić. Tymczasem biedne dzieci, takie jak ja, z małych miasteczek bądź wsi muszą radzić sobie same. I właśnie ja postanowiłem udowodnić sobie, że warto, bo żyje się tylko i wyłącznie raz.
I było warto, choć na początku strasznie ciężko. Mieszkałem u jakiegoś staruszka, któremu byłem wdzięczny za nocleg i posiłki. Codziennie w tygodniu chodziłem najpierw do szkoły, a zaraz po niej - do pracy, która nękała mnie również w weekendy. Dopiero po roku szkołę odwiedził łowca talentów, co podobno często się tutaj zdarzało. Zapisałem się na casting, a dyrektor, który chętnie wspierał swoich uczniów, wynajął mi gitarę elektryczną na miesiąc przed występem. Nauczyłem się oczywiście bardzo szybko dość trudnego, bo własnego, utworu… I dałem czadu. Cała sala szalała, a łowca od razu zapisał moje nazwisko.
Potem sprawy potoczyły się szybko. Grałem koncerty: najpierw w szkołach, na jakichś mniej ważnych imprezach. Połowę z tych pieniędzy wysyłałem mamie i Karolinie. Następnie pomagałem zespołom, gdy gitarzysta zachorował albo nie mógł grać. Powoli wspinałem się na szczyt, aż na stałe trafiłem do „The Rolls” – młodzieżowego zespołu, który brnął tą krętą ścieżką na sam szczyt. W dwa tysiące czternastym roku nasz utwór znalazł się na pierwszych miejscach list przebojów w trzech krajach. Coś w życiu udało mi się osiągnąć, choć wszyscy na początku nie dawali żadnych szans na sukces. Wato spełniać swoje marzenia, bo chociaż to niezwykle trudne – efekty są zadowalające. Zamiast siedzieć na pupie przed telewizorem, należy coś zrobić, by nasze pomysły na przyszłość – wcielić w życie. Nikt nigdy do niczego nie doszedł, nic nie robiąc. Sukces wymaga pracy, czasu i poświęcenia, ale warto, choćby dla samej satysfakcji, że coś się zrobiło.
Praca zajęła I miejsce w IX Ogólnopolskim Konkursie Literackim z okazji setnej rocznicy śmierci Bolesława Prusa pt. „Literacka wędrówka śladami Bolesława Prusa i jego bohaterów”.
PS. Lipsko, Solec n. Wisłą oraz Dziurków istnieją naprawdę, znam je zresztą całkiem dobrze, bo to tam po części się wychowałam :)